korepetycje angielski korepetycje niemiecki
Nie jesteś zalogowany.
Nie masz konta?

Goethe-Institut: Herta Müller: „Wolność to coś takiego, czego jedni się boją, a inni nie“
HERTA MÜLLER

WOLNOŚĆ TO COŚ TAKIEGO, CZEGO JEDNI SIĘ BOJĄ, A INNI NIE

Pewnego zimowego dnia poszłam z matką do sąsiedniej wsi, trzy kilometry przez śnieg, żeby kupić futro z lisa na kołnierz do płaszcza. Futrzany kołnierz miał być moim gwiazdkowym prezentem.


Futro było całym lisem, z rudawym jedwabnym połyskiem. Miało głowę z uszami, wysuszony pysk i na łapach czarne zasuszone poduszeczki z białymi jak porcelana pazurami. I ogon tak puszysty, jakby nadal był w nim wiatr. Lis żył. Już nie w lesie, ale w swym zakonserwowanym pięknie.

Myśliwy miał włosy rude jak lis. Poczułam się nieswojo. Być może dlatego spytałam, czy sam go zastrzelił. Odpowiedział, że do lisów się nie strzela, one wpadają w sidła.

A teraz miał być z niego kołnierz do płaszcza. Chodziłam jeszcze do szkoły i nie chciałam nosić na szyi, tak jak starsze panie, całego lisa, z głową i łapami, marzył mi się kawałek futra jako kołnierz. Lis był jednak zbyt piękny, aby go pociąć. Dlatego towarzyszył mi przez lata i wszędzie, gdzie mieszkałam, leżał na podłodze jak zwierzę domowe.

Pewnego dnia potrąciłam nogą futro i ogon się przesunął. Był obcięty. Kilka tygodni później obcięta była prawa tylna łapa, potem lewa. Kilka miesięcy później po kolei przednie łapy. Służba bezpieczeństwa podług własnej woli wchodziła i wychodziła z mojego mieszkania. Jeśli chcieli, zostawiali znaki. Po drzwiach wejściowych niczego nie było widać. Miałam zrozumieć, że w moim własnym mieszkaniu może mi się przytrafić to samo co lisowi.

Pracowałam wtedy w fabryce i tłumaczyłam instrukcje obsługi maszyn importowanych z Niemiec. Również w biurze co kilka dni pojawiał się kapitan Securitate. Chciał zrobić ze mnie szpicla. Najpierw za pomocą pochlebstw. A gdy odmówiłam, rzucił wazonem z kwiatami o ścianę i zaczął mi grozić. Na pożegnanie powiedział: Jeszcze tego pożałujesz. Wrzucimy cię do wody.

Najpierw jednak zostałam wyrzucona z fabryki. Teraz byłam bezrobotnym wrogiem państwowym. Podczas kolejnych przesłuchań tajniak nazywał mnie „elementem pasożytniczym”. Przywodziło to na myśl robactwo. Ta sama bezpieka, która spowodowała moje zwolnienie, oskarżała mnie teraz z tego powodu i groziła więzieniem. Tak to było z pracą. Obowiązywały zasady jak w wojsku. Każdy codziennie musiał stawić się przed państwem. Kiedy przychodziliśmy o wpół do siódmej do pracy, nad fabrycznym dziedzińcem rozbrzmiewała aż do nieba marszowa muzyka. Szliśmy, chcąc nie chcąc, w jej rytm. Każdy docierał na swoje miejsce. Robotnicy do taśm, a my, pracownicy biurowi, do biurek. Potem szło się pod prysznic, umyć włosy. Potem kawa i malowanie paznokci. Trochę dłubaniny i już była przerwa obiadowa z muzyką marszową z głośników. Obecność była o wiele ważniejsza niż produktywność. Od pierwszego dnia pracy do emerytury pensję dostawaliśmy za posłuszeństwo. Nie miało znaczenia, czy się coś produkowało czy nie. Nasza fabryczna dewiza brzmiała: nie rób dzisiaj tego, co zaniedbałeś wczoraj, ponieważ jutro może to być już niepotrzebne.

Czytaj cały artykuł:

https://www.goethe.de/ins/pl/pl/kul/mag/20907619.html