korepetycje angielski korepetycje niemiecki
Nie jesteś zalogowany.
Nie masz konta?

Jacek Dehnel poleca CECI N'EST PAS UNE NOUVELLE DE KEHLMANN
Jacek Dehnel poleca
CECI N'EST PAS UNE NOUVELLE DE KEHLMANN

Przedmiotem ostatniego w cyklu tekstu Jacka Dehnela jest „Portret poety” Wolfganga Hildesheimera – opowieść o losach krytyka, który tworzy fikcyjnego poetę, by móc go niepochlebnie osądzać.

Tekst, który Państwo czytają, miał być tekstem o zupełnie czym innym i kim innym. Kiedy tylko bowiem zaproponowano mi napisanie tych dziesięciu omówień, wiedziałem, że jedno z nich będzie o Atlasie wysp odległych Schalansky, a drugie o Rachubie świata Kehlmanna i inaczej być nie może.

Bo poza niewątpliwą wartością tej znakomicie napisanej i głębokiej powieści o sporze pomiędzy dwoma wielkimi XIX-wiecznymi naukowcami, Gaussem a Humboldtem, interesuje mnie zjawisko, które nazwałbym nieprzystawalnością popularności. Jak to się dzieje, że Kehlmann, nie tylko obwołany znakomitością przez krytykę, ale i niezwykle popularny wśród czytelników, sprzedaje w Niemczech ponad dwa miliony egzemplarzy, na świecie – koło sześciu, trafia na drugie miejsce światowej listy bestsellerów, a kiedy zostaje wydany w Polsce przez duże wydawnictwo, niemal kompletnie przepada?

Społeczeństwa (narody, jeśli ktoś woli) czytelnicze są na jednych autorów niewrażliwe, na innych zaś wrażliwe aż za bardzo. Któż nie pamięta szaleńczej popularności Williama Whartona? Szaleńczej w Polsce – w Stanach wprawdzie jego późny debiut, powieść Ptasiek, został nagrodzony i sfilmowany, ale potem Whartonowi wiodło się tak sobie. W Polsce lat 90. stał się natomiast gwiazdą pierwszej wielkości, przyjeżdżał tu na niezliczone spotkania z czytelnikami, a połowa jego książek została opublikowana wyłącznie u nas i nie ma swoich wydań anglojęzycznych. Podobnym fenomenem jest polska popularność Jonathana Carrolla, za to Janusz L. Wiśniewski jest uwielbiany w Rosji może bardziej, niż w kraju, wydawcy zaś zatrudniają ochroniarzy, żeby na spotkaniach autorskich odgradzać od niego fanki.

Tak się jednak złożyło, że na mojej półce z literaturą niemiecką powieści Kehlmanna nie było: tak często i wytrwale ją chwaliłem, tak polecałem znajomym, tak dziwowałem się, że w Polsce pies z kulawą nogą i kaprawym oczkiem Kehlmanna nie chce czytać, tak długo ją pożyczałem i przyjmowałem z powrotem od kolejnych zaufanych czytelników, że w końcu jeden z nich mi ją przychachmęcił.

W miarę zatem pisania kolejnych tekstów Kehlmanna przesuwałem coraz dalej i dalej, myśląc, że z czasem kupię sobie kolejny egzemplarz (jako że wyrosłem z dziecięcej naiwności, nie spodziewałem się zwrotu tamtego), ale tymczasem na Allegro powieść osiągnęła absurdalne ceny. Najwyraźniej jej sława w końcu rozeszła się wśród czytelników, a że z braku sukcesu nakład był niski, to popyt znacznie przekracza podaż. Trzeba mi było za Kehlmannem iść do biblioteki. I tak, odkładając wyprawę, wcale nie tak przecież daleką, doszedłem do punktu, w którym został mi do napisania tekst ostatni.

I wtedy zrozumiałem, że muszę w nim opowiedzieć o czym innym.

Okładka Labiryntu fałszerstw jest paskudna – zdobi ją, choć wątpliwa to ozdoba, bohomaz z tancerką na linie (tancerka ma sukienkę przed kolano, oczywiście czerwoną, równie czerwone są jej usta, w ręku trzyma żółtą parasolkę, ugrowe maziaje w dole oznaczają piasek areny a maziaje niebieskie – tłum publiczności). Niżej stoi nazwa jednej z tych firm, które w początku lat 90. pojawiły się na polskim rynku książki, by prędko się zmyć, kiedy okazało się, że w nieczytającym społeczeństwie to biznesik wątpliwy: Oficyna Wydawnicza „Profi”. Profit był najwyraźniej niewystarczający.

Z drugiej strony – któż mógł oczekiwać profitów po, jak mówi podtytuł, „Antologii krótkiej prozy niemieckojęzycznej XX wieku”? Na tylnej okładce czytamy między innymi, że „wydanie tej książki było możliwe dzięki uporowi autorów opracowania”, ale również „świadomości, że istnieje zapotrzebowanie na współczesną literaturę niemiecką” (śmiała teza i, obawiam się, w Polsce po 1989 roku nieprawdziwa).

Kogóż tam nie ma! Robert Walser, Franz Kafka, Gottfried Benn, Thomas Bernhard, Günther Grass, Max Frisch, Heinrich Böll, Robert Musil, Bertold Brecht, a na deser absolutnie rozkoszny kawałek Fritza von Herzmanovsky'ego-Orlando. Ale jest również wielu autorów i wiele autorek, których nie znam, nie czytałem – ba, kiedy kupowałem ten tomik ze dwadzieścia lat temu albo na taniej książce na Koszykach, albo w antykwariacie pana Krzysia na Żoliborzu, znałem ich jeszcze mniej. Zważywszy na brzydotę okładki, Labirynt fałszerstw musiał mnie kosztować bardzo mało, a kupiłem go na zasadzie przeglądu, trochę jak gazetę festiwalową: a nuż zerknę i to czy tamto opowiadanko będzie później moim przewodnikiem, prowadzącym do odkrytego pisarza.

A jednak po tylu latach pamiętam tylko jeden króciutki tekścik, mający niewiele ponad trzy strony. To dla niego nie pożegnałem się z tą brzydką antologią podczas porządkowania biblioteki, dla niego przyniosłem teraz drabinę, sięgnąłem do drugiego rzędu książek i wygrzebałem białą okładkę z paskudną tancerką na linie.

Nie pamiętam, gdzie kupiłem mój egzemplarz, ale pamiętam szary płaszcz, który wówczas nosiłem, i szary, listopadowy czy grudniowy dzień, być może pierwszej mojej warszawskiej jesieni – i Portret poety Wolfganga Hildesheimera. Labirynt fałszerstw w tym przypadku nie okazał się przewodnikiem – w Polsce wydano jedną powieść tego autora, Tynset, w dodatku dostępną na internetowych aukcjach od kwoty 1,49 zł, a nigdy po nią nie sięgnąłem (co powiedziawszy, będąc na świeżo po ponownej lekturze opowiadanka, kliknąłem „Kup teraz” i zleciłem przelew).


Dla mnie to obowiązkowy tekst dla wszystkich pisarskich czeladników.

Portret poety jest przewrotną, skrzącą się humorem minibiografią zaciętego krytyka awangardowego Alphonsa Schwerdta, który tak znakomicie sobie radził z paseistycznymi poetami przełomu wieków, że, uciszywszy ich błyskotliwymi szkicami krytycznymi, stworzył na potrzeby miażdżących recenzji poetę klasyka Sylvana Hardemutha. Hardemuth, pomyślany jako parodia, z czasem jednak zyskuje sobie powodzenie u czytelników; „omówienie, choć było bardziej błyskotliwe niż kiedykolwiek, spotkało się z chłodnym przyjęciem; stwierdzono, że aczkolwiek od strony dialektyki jest wprawdzie napisane po mistrzowsku, to jednak jako analiza jest niesprawiedliwe i małostkowe”. Awangardzista Schwerdt zatem pisze ręką Hardemutha coraz bardziej groteskowe dzieła, żeby móc go znów pognębić, tworzy całą personę (aż po zakup majątku wiejskiego „z polem, chlewniami, bydłem i tym wszystkim, co do tego należy”, aby ręką swojego alter ego fabrykować „całe rozprawy dla tygodników”, sławiące „cichą prostotę życia na wsi”). Nic z tego, Hardemuth otrzymał Nobla, a Schwerdt, ostatecznie pokonany, uwierzył w końcu w tak zbudowaną fasadę i został Hardemuthem: „licznych gości przyjmował, siedząc w wysokim fotelu z oparciem, z togą na ramionach i pledem na kolanach”, i dawał się tytułować „Mistrzem”.

Hildesheimer dokonuje w tej krótkiej powiastce jednej z najbłyskotliwszych analiz tajemniczego, ukrytego związku między klasycyzmem a awangardą, między powtarzaniem a innowacją w sztuce. Dla mnie to obowiązkowy tekst dla wszystkich pisarskich czeladników. I pomyśleć, że jest to tylko jedna z 26 „Lieblose Legenden”, które pisywał do gazet, by później wydać je w formie książkowej – ileż tam musi być innych cudów, zupełnie dla mnie niedostępnych!

Cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że jakiś tłumacz uprze się z jakimś wydawcą i przełoży całość. Nie bacząc na to, że opinia, jakoby w Polsce „istniało zapotrzebowanie na współczesną literaturę niemiecką”, nadal wydaje się mocno naciągana, a polscy czytelnicy zdecydowanie za rzadko sięgają po to, co leży tuż za granicą naszego kraju i języka.

Wolfgang Hildesheimer, Portret poety, tł. Feliks Przybylak, w: Labirynt fałszerstw. Antologia krótkiej prozy niemieckojęzycznej XX wieku, Oficyna Wydawnicza „Profi”, Warszawa 1994.

Czytaj cały artykuł:

https://www.goethe.de/ins/pl/pl/kul/mag/21912272.html?wt_nl=war_ pl2420