korepetycje angielski korepetycje niemiecki
Nie jesteś zalogowany.
Nie masz konta?

Goethe-Institut: Złote rączki w Niemczech „USŁUGI SKOCZĄ DO 100 EURO ZA GODZINĘ”
Złote rączki w Niemczech
„USŁUGI SKOCZĄ DO 100 EURO ZA GODZINĘ”

​Na złote rączki czeka w Niemczech ponad 160 tysięcy miejsc pracy. Jak bardzo fachowcy są poszukiwani, przekonałam się, gdy zaraz po zamknięciu granic z powodu pandemii zaczepił mnie sąsiad. – Nie wiesz, gdzie jest Andrzej? Dzwonię i dzwonię, a on nie odbiera – dopytywał zaniepokojony.

Joanna Strzałko

Gazeta.pl i Goethe-Institut rozpoczynają publikację cyklu reportaży „Oto Niemcy”. W ramach tego projektu polscy reporterzy i reporterki będą przyglądać się życiu codziennemu za naszą zachodnią granicą. Pierwszy materiał z tej serii poświęcamy pracy złotych rączek.
Niemcy, jak to Niemcy, znani z zamiłowania do porządków, wzięli się za nie po ogłoszeniu izolacji przez Kanclerz. A wraz z przedłużającym się przymusowym pobytem w domu weszli w kolejny etap – remonty. Bo przydałoby się odmalować ścianę, wymienić od dawna cieknącą rurę, podkleić kafelki na schodach. I zaczęli dzwonić do Andrzeja.

Andrzej przyjechał do Niemiec jako pracownik sezonowy 30 lat temu. Dziś ma tu mieszkanie, a z jego usług korzysta wielu sąsiadów – przy drobnych naprawach i większych remontach jest niezastąpiony. Kiedy zniknął – pewnie wrócił do Polski – znajomi zaczęli załamywać ręce.

Kim jest niemiecka złota rączka? Ile zarabia? Zapytałam u źródeł.

Posłuchajcie: był sobie Niemiec, Turek i dwóch Polaków...
OSIEM PRAC W PIĘĆ LAT
Jest długi weekend, wieje. 51-letni Zbigniew składa spadochron. To był jego 2275. skok. Głos ma spokojny i opanowany. Myślę, że musi mieć nerwy ze stali.

Do Niemiec przyjechał pięć lat temu. Wcześniej, przez 17 lat, prowadził w Gliwicach firmę zajmującą się instalacjami grzewczymi i sanitarnymi.

– Ale zachorowałem i choć miałem doskonałą opiekę w Śląskim Centrum Chorób Serca, pojawiło się ryzyko, że będę musiał iść na dłuższe zwolnienie – opowiada Zbigniew. - Nie pociągnąłbym biznesu, straty byłyby zbyt duże. Zdecydowałem się więc na wyjazd do Niemiec, gdzie jeśli masz stałe zatrudnienie, nawet kiedy zostaniesz zwolniony, przysługuje ci chorobowe w wysokości około 80 procent wynagrodzenia.

Zaczęło się obiecująco: Zbigniew wysyła życiorys, referencje i dyplom mistrza do polskiej agencji pracy, która współpracuje z podobną po niemieckiej stronie. Proponują mu dwumiesięczny kurs językowy i delegują, z trzymiesięczną umową, do firmy instalacyjnej pod Augsburgiem, w Bawarii.

– Radość trwała krótko – mówi Zbigniew. – Gdy umowa dobiegała końca, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, zwolniono wszystkich Polaków. Dowiedzieliśmy się, że nowe umowy będą podpisywane dopiero po Nowym Roku. Obraziłem się, że w taki sposób chcą na mnie zaoszczędzić i zacząłem szukać nowej pracy.

Przez te pięć lat w Niemczech Zbigniew będzie się jeszcze parę razy obrażał. Ale wygląda na takiego, który wie, czego chce i nie pęka.

– Czasem chodziło o nie do końca jasne umowy, które można interpretować na korzyść pracodawcy, o brak zleceń czy o pracę w terenie - wyjaśnia Zbigniew. – W Niemczech fachowcy muszą bardzo często jeździć po kraju. Dziś jest Frankfurt, za tydzień Fulda, a za miesiąc Stuttgart. Tak tu się pracuje i nikogo to nie dziwi. Ale mnie nie odpowiada ten tryb życia. Dwa razy w tygodniu chodzę na kurs językowy dla zaawansowanych, nauka niemieckiego jest dla mnie ważna. Gdybym jeździł w delegacje, może i zarabiałbym ponad 20 euro na godzinę. Wolałem jednak szkołę. Dlatego rok temu zatrudniłem się w małej niemieckiej firmie w Hesji. Działa lokalnie. To moja ósma praca. Jest OK.

Zbigniew przychodzi do firmy o 6.55 rano. Dostaje od szefa zlecenia, omawia z nim i kolegami szczegóły – kto z kim i czym się zajmuje. O 7.30 pakują samochody i wyjeżdżają w teren. – Po naprawie u klienta wypisujemy protokół z zestawieniem zużytego materiału i z informacją, co zostało wykonane – opowiada Zbigniew. – Klient podpisuje dokument, a szef na jego podstawie wystawia i wysyła fakturę, która jest płatna przelewem. Tak wygląda tu rozliczanie. O 16-17 jesteśmy z powrotem w firmie, rozpakowujemy samochody, zamawiamy materiały na następny dzień – ciągnie Zbigniew. – Gdy wszystko jest gotowe, wypijamy piwo, którego zapasy szef uzupełnia na bieżąco. Dopiero potem rozchodzimy się do domów.

A jak traktują cię klienci? – dopytuję.

– Są tacy sami jak polscy – odpowiada Zbigniew. – Jeśli mają przykre doświadczenia, to patrzą spod oka, a jak dobre, to i kawę zrobią, i pogadają – jak u nas – a nawet dadzą napiwek, jeśli są zadowoleni.

To dobrze ci się tu pracuje? – drążę.

– Odpowiada mi tutejsza kultura pracy – mówi Zbigniew. – W Polsce na budowie zatrudniani są często przypadkowi ludzie. Tu w mojej branży nawet właściciele firm muszą mieć dyplom mistrzowski albo czeladniczy, co oznacza ukończoną szkołę, wieloletnie doświadczenie i praktykę. Wykształcenie zawodowe jest w cenie. Całe szczęście, że wszystko mam udokumentowane.

Czyli traktują cię jak równego sobie? – pytam.

– Wiem, że to drażliwy temat. Wiele razy słyszałem skargi kolegów z Polski na niemieckich pracodawców. Ale ten medal ma dwie strony. Z jednej jest nieufność rodaków, słabe kwalifikacje i kiepski język. Z drugiej podejście Niemców do obcych, których zatrudnia się na chwilę. Ale w Polsce też się z tym spotkałem, a w mojej obecnej firmie szef jest taki sam dla wszystkich. Dla niego liczy się zaangażowanie i doświadczenie, a nie narodowość pracownika.

A coś cię tu zaskoczyło? – dopytuję.
Polska jest bardziej otwarta na nowości. Przez wojnę, komunizm musieliśmy się uczyć wszystkiego od początku.

–Tak, przywiązanie Niemców do ciągłości, taka kontynuacja, której u nas nie ma – mówi Zbigniew po namyśle. – Oni przekazują sobie nie tylko wiedzę, zasady czy procedury postępowania, ale są również wierni sprawdzonym technologiom. Pamiętam, że gdy w Gliwicach demontowałem przedwojenną instalację, z zaciekawieniem przyglądałem się starym częściom. Przyjeżdżam do Niemiec, patrzę, a one są tu nadal produkowane. Uznano, że skoro są dobre i działają, to po co je zmieniać. Polska jest bardziej otwarta na nowości. Przez wojnę, komunizm musieliśmy się uczyć wszystkiego od początku. Tylko że u nas często najważniejsza jest cena. Niemcy, mając więcej kasy, mogą sobie pozwolić na lepsze rozwiązania, które będą dłużej działać. Im chodzi głównie o to, by było solidnie, niekoniecznie tanio. Choć, wiadomo, też potrafią liczyć. To przecież tacy sami ludzie jak my, tylko po drugiej stronie Odry.

To chyba masz mało napraw? – zastanawiam się na głos.

– Przez to, że roboczogodzina jest droga i waha się w Niemczech od 65 do 95 euro, może się okazać, że naprawa starego sprzętu wyniesie tyle co połowa wartości nowego – armatury czy pieca – mówi Zbigniew. – Dlatego jeśli widzę, że chodzi o drobną rzecz i nie ma przy tym dużo pracy, to robię. A jeśli muszę spędzić kilka godzin na naprawie, a rezultat jest wątpliwy, mówię, że trzeba kupić nowe urządzenie.

A jak to wszystko znosi twoje serce? – pytam.

– Muszę żyć, a nie czekać, aż się do reszty zepsuje – śmieje się Zbigniew, wrzuca spadochron do bagażnika i odjeżdża.

W czerwcu 2019 roku Niemiecka Federalna Agencja Pracy ogłosiła, iż na fachowców m.in. z branży elektronicznej i wodno-kanalizacyjnej czeka ponad 161 tysięcy miejsc pracy. Zarobki robotników wynoszą w Niemczech około 43 000 euro brutto rocznie. Tytuł mistrzowski jest ceniony, co widać w wynagrodzeniu większym od średniego o blisko 15 000 euro rocznie (czyli wynosi około 58 000 euro rocznie brutto). Najmniej zarabiają malarze, dekarze i ślusarze – poniżej 35 000 euro brutto rocznie, najwięcej zaś technicy, mechatronicy i elektrycy – do 53 000 euro brutto.
OSZCZĘDZIŁEM KILKADZIESIĄT TYSIĘCY EURO
Około pierwszej w nocy 27-letniego Tima budzi telefon.

– Mam pilne zgłoszenie – mówi dziewczyna z centrali nad Jeziorem Bodeńskim i podaje dane kontaktowe.

Kilka sekund zajmuje mu wciągnięcie firmowych szaro-czerwonych spodni, białego T-shirtu i sznurowanych, czarnych butów z metalowym podnoskiem. Ma wprawę – należy do ochotniczej straży pożarnej, gdy zawyje syrena, musi w kilka minut być na posterunku. W służbowym minivanie ma cały potrzebny sprzęt. Z domu wychodzi na paluszkach, by nie obudzić śpiącej żony, córki i dwóch pochrapujących na kanapie psów.

– Wizyta w domu klienta wynosi 75 euro za każdą godzinę – opowiada Tim. – Dlatego też, by nie narażać ludzi na niepotrzebne wydatki, próbuję niektóre problemy rozwiązać przez telefon. Jeśli kaloryfer wydaje dziwny dźwięk, tłumaczę, jak go odpowietrzyć, a gdy kapie woda, to proszę, by sprawdzić uszczelkę. Niekiedy cała moja pomoc ogranicza się do tej bezpłatnej rozmowy.

Czytaj cały artykuł:

https://www.goethe.de/ins/pl/pl/kul/mag/21923577.html?wt_nl=war_ pl2420